WIRTUALNE MUZEUM
OBOZU PRZY ULICY PRZEMYSŁOWEJ W ŁODZI

DZIERŻĄZNA - filia obozu - GENOWEFA KOWALCZUK - była więźniarka obozu, IMBKE BEHNKEN - naukowczyni z Niemiec, BARBARA DUDEK - tłumaczka, przewodniczka grup niemieckojęzycznych

DZIERŻĄZNA - filia obozu - GENOWEFA KOWALCZUK - była więźniarka obozu w miejscu, gdzie niemal nie straciła życia

DZIERŻĄZNA - filia obozu - GENOWEFA KOWALCZUK - była więźniarka obozu

DZIERŻĄZNA - filia obozu - GENOWEFA KOWALCZUK - była więźniarka obozu pokazuje, jak miejsce wyglądało za czasów obozowych

ŚLADAMI GIENI…

Wiele lat po wojnie - Gienia, nastoletnia więźniarka obozu na Przemysłowej wróciła w miejsce, gdzie kiedyś spędziła kilka zbyt długich lat.  

W imieniu swoim, swoich koleżanek i kolegów z obozu opowiedziała „jak w nim było”. Jej opowieści stały się częścią przewodnika po terenie obozu i po obozowej historii.

Najpierw poznali je uczniowie Szkoły Podstawowej nr 81 im. Bohaterskich Dzieci Łodzi w Łodzi, potem przekazali je swoim starszym kolegom – studentom  Uniwersytetu Łódzkiego.

 

Haus dla małych dzieci

Ci, którzy skrzywdzili Panią w obozie... Nienawidzi ich Pani?

Po obozie chodził Święty Mikołaj.

[śmiech] To znaczy?

Nie wiem już, ale coś tam było takiego... Czy to był Mikołaj? Ale to chyba przed świętami było. Któregoś dnia jakoś tak, że ta Frau Linke była u nas na zastępstwie, bo któraś tam miała wolne. A my na wachcie. To wiadomo, że nie można spać, tylko trzeba łazić od sztuby do sztuby i patrzeć, czy już tam dużo jest nalane, żeby to do kibla wylać. No i wtedy ona zawołała nas do tego pokoju tych pań. I miała takie coś...

Takie coś?

Ja się pytałam, z czego to jest, bo to żółte takie było, więc ona mówiła, że z marchwi, że marchew tam dała. I ja zawsze potem marzyłam, że ja muszę taki marchwiany kiedyś upiec. Bo to placek ona tam miała! Mówiła, że upiekła. To był placek bez jajka, trochę tam cukru dała, bo tam też na kartki miała.

Placek przyniosła?

I ona pokrajała ten placek na takie malutkie kostki. Tam za dużo tego nie przyniosła, ale było. I mówi, że ona wie, że ja taka sprytna jestem. Tam też pracowała taka jedna z naszych dziewcząt, ale jej nie wzięła, tylko nas, mnie i Teresę, tego Tasiemca. To było takie coś...

I dała wam ten placek?

Poszli my z nią do Hausu, co tam były małe dzieciątka. Tych dzieci było tam dwadzieścia cztery czy coś takiego, już nie pamiętam. Patrzała, żeby my czasami nie zjadły. Ale nam też dała po kostce. I ona kazała każdemu dziecku tę kosteczkę włożyć pod poduszkę.

Ojejku...

Ale rano się okazało, że tam któreś z tych dzieci popatrzało pod te poduszkę czy gdzieś i znalazło. Jak zaczęło drugie, to i trzecie, i dziesiąte. I poznajdywały te... te kosteczki.

Ale akcja!

Ale któregoś dnia chyba powiedziała, że ona coś takiego jak z tym plackiem to już więcej by nie zrobiła, bo te dzieci to potem nic, tylko zaglądały pod te poduszki i zaglądały. A przecież jakby ją tak złapali, to... to szkoda gadać!

Czyli to tylko ten jeden raz tak zrobiła?

Mnie się od tamtej pory wydawało, że ona stale to robi. Kiedyś jakoś też coś tam było, że nam dała chyba po pajdce chleba czy coś takiego. Ona miała to serce.

 

Gra terenowa „Śladami Gieni” była jednym ze spotkań promujących książkę „Eee… tam, takiego obozu nie było – wspomnienia Genowefy Kowalczuk, byłej więźniarki obozu przy ulicy Przemysłowej w Łodzi”, podczas których mieszkańcy Łodzi będą mieli okazję poznać przed-po-wojenne losy Gieni i Genowefy. Zapoznać się z najnowszymi ustaleniami badaczy dotyczącymi historii obozu czy z nowymi pomysłami na akcje upamiętniające, realizowanymi przez uczniów SP 81 w Łodzi. Tematyka poszczególnych spotkań będzie zróżnicowana. Zostały zorganizowane w różnych lokalizacjach Łodzi, z myślą o różnych odbiorcach. Urszula Sochacka – autorka książki do rozmów o ważnych kwestiach związanych z historią obozu zaprosiła łódzkich historyków, badaczy, nauczycieli, uczniów, animatorów pamięci, osoby zajmujące się upowszechnianiem wiedzy na temat obozu oraz upamiętnianiem jego ofiar. Punktem wyjścia do rozmów były cytaty z promowanej książki. Wśród uczestników spotkań rozlosowano egzemplarze książki. Publikacja trafiła także do instytucji w Łodzi i na terenie całej Polski.

Gośćmi uczniów SP 81, którzy promocję książki przygotowali w formie gry edukacyjnej po terenie dawnego obozu byli studenci Agaty Czajkowskiej z Wydziału Nauk o Wychowaniu Uniwersytetu Łódzkiego. Kolejne opowieści Gieni wyznaczały kolejne przystanki na trasie – w miejscach ważnych dla narracji na temat obozu.

 

Pralnia

Ale jak wydała Pani ten proszek dla wachmanów, to w czym Pani dla nich prała?

... a białe miało być, to ja chodziłam po chlor, ale on to też był wydzielany. Ja jak tam poszłam, a jak mnie nie złapali, nie widział mnie nikt, że już byłam, to szłam znowu. Z dziesięć razy tam szłam, żeby nasejfować tego, i na strych my chowali. I tego chloru w ten kocioł, jak to się zagotuje, to my nawalili do gotowania, i to stało się jakieś takie bielsze. Tak się kombinowało. Ale szlag to trafił za jakiś czas, bo to przecież wygryzło, to się rozleciało... Spalili my te... te szmaty po prostu tym chlorem.

A oni nie liczyli, ile czego oddali do pralni, nie sprawdzali?

Już ostatnie czasy to ani ja proszku nie miałam, ani prześcieradeł nie miałam, ani nic nie miałam. Nic w magazynach nie było, bo wszystko wywlekłam, wszystko wydałam. Prali my na szybko wszystko. Nikt nas tam nie obliczał. Frau Schmidt była, jaka była, to tylko mówiła: „Róbcie tak, żeby było dobrze!”.

Frau Schmidt?

A tak, a to dłużej, to o niej opowiem za chwilę.

To w tej pralni...

A ja więcej wydawałam, jak miałam. Jak przywieźli czterdzieści prześcieradeł, to tam już było sześćdziesiąt do prania. Niby powinniśmy oddać przynajmniej te z dawna, ale już pod koniec to my suszyli na gwałt te, co przynieśli, że to są niby te inne. Se myślę: jak zrobią kiedyś liczenie... No bo już nie było żywcem co... tak żeśmy darli i dawaliśmy tym dzieciom, bo to o pończochach czy o jakimś czymś nie było mowy, my prawie chodzili boso, a to było tak zimno, jak nie wiem...

Boso w zimie?

Myśmy dostawali ostatniego – nie, żebym nie przesadziła – pierwszego listopada dostawaliśmy drewniaki, a nieraz było tak zimno na apelu, że nogi przymarzały do ziemi, bo już był lód. Albo pierwszego, albo piętnastego listopada dostawaliśmy drewniaki. A tak to boso. No. To chłopaki mieli lepiej, bo oni mieli spodnie. A my mieli te kiecy, takie szare kiecki tylko. Kto tam miał rodzica, to może on przyniósł jakie pończochy, ale tak przecież w zimie my nie mieli już potem ani onuc, ani pończoch, ani nic. Więc jak myśmy prali wachmańskie ciuchy, prześcieradła i tak dalej, to myśmy darli te prześcieradła i robili se takie, yyy, owijali takie onuce, zawiązywaliśmy se tak. Albo rękawy my urywali i na nogi wsadzali. A to było karalne.

I nic nie zauważyli?

To przychodziła auzierka i ja jej pokazywałam te sztuki, a ona tak tym patykiem se patrzała. Koszula jest cała? Jest. Ale rękawów nie ma...

 

Uczestnicy gry terenowej poznawali historię dziecięcego obozu poprzez losy Gieni. Próbowali zbliżyć się do obozowych realiów, wykonując zadania, przygotowane przez uczniów SP81. Rebusy, ręczne roboty, poszukiwania w terenie miały też za zadanie pomóc oswoić trudną tematykę, bardzo często zbyt trudną nawet dla dorosłych.

To, co w Pani Genowefie najbardziej fascynujące, to pogoda i hart ducha. Trudne przeżycia nie uczyniły z niej zgorzkniałej osoby, obnoszącej się ze swym cierpieniem i narzekającej na świat. Pani Genowefa ma energię życiową nastolatki. O swoim życiu potrafi opowiadać z pasją. Kreśli gotowe sceny, które widzi i pozwala zobaczyć.

 

Kuchnia

W takiej wannie myłam garnki, cynkowej, A tu widzę – burak! To go huk i dalej myję. A na to przychodzi ta jedna z kuchni i buch, buch, buch mnie po twarzy, i od świń mi. Se myślę: nie widziała, nie widziała, to dlaczego mnie ona bije?

Ktoś poskarżył...

To było parę razy i wreszcie myślę se tak: oj, ta Bozia mnie tak karze, dlaczego ona mnie tak karze? Wierzyłam w to, że mnie tak karze za tego buraka, bo wiedziałam, że tamta tego nie widziała, bo tam coś robiła, a tu ona przychodzi i ni z gruszki, ni z pietruszki mnie po tym pysku.

Iii?

Ja myłam te garnki przy oknie. A okno było zawsze otwarte, bo w kuchni gorąco. Któregoś dnia jest burza, strasznie ciemno się zrobiło i okno trzeba było zamknąć. Ja patrzę w to okno, a ja widzę w tym oknie... siebie i mój pysk cały czerwony od tych buraków.

Aaa...

Se myślę: aha, to nie Bozia, tylko ja taka głupia, bo trzeba było tego buraka gdzieś tam coś i dopiero zjeść, a ja od razu zżarłam. To już później mądrzejsza byłam – buch go w te pomyje, a później z tych pomyj wybieram. To taki rarytas był! I można powiedzieć, że już tak przestałam się bać ty Bozi. Ta Bozia dała mi spokój. Wzięła się chyba za innych, bo wiedziała, że ze mną nie ma co zaczynać, bo ja już się wycwaniłam za bardzo.

Opowiada z dużym poczuciem humoru i wyczuciem rytmu. Wnikliwie analizuje swoje przeżycia, w niekonwencjonalny sposób łączy fakty. Zaskakuje dziecięcą wyobraźnią i filozofią mędrca. Biografia Pani Genowefy jest pełna wątków komediowych i kryminalnych, pełno w niej zbiegów okoliczności i punktów zwrotnych, a najwięcej barw pośrednich, ponieważ ta niewykształcona kobieta posiada mądrość życiową, która nauczyła ją rozumieć, a nie oceniać. Prostota wypowiedzi Pani Genowefy pozwala na zobaczenie obozu oczyma dziecka i jednocześnie oddaje głos nie wysłuchanym do tej pory „dzieciom z Przemysłowej”.

 

Verwaltung

Wszyscy dostaliśmy się zaraz do Verwaltung, do administracji. Tam spisali nas, zdjęcia nam robili i dostaliśmy tak: koc, miskę, garnczek, koszulę, majtki, drewniaki, onuce, no i sukienkę – taka szuba była, i kapota do tego. I to wszystko było szare, twarde, szorstkie. Obcierało ciało. Takie niemiłe, zimne. To był chyba luty. Poszłam na sztubę, niedużo nas tam było. W tej sztubie na piętrze dostałam łóżko, piętrowe na piętrze. No i siennik. Sienniki jeszcze były.

Jeszcze?

Po trzech miesiącach tych sienników już nie było, bo to prawie każde dziecko się zesikało. To potem bez sienników, na dechach, w tym mokrym. Nie rozbierało się wcale, tylko w tym zajszczanym spało. Zimno było, to jeszcze bardziej chore było. W tym zajszczanym poszło do pracy, bo do pracy to się musiało iść. A że śmierdziało, to je bili. To małe, co pobite zostało bykowcem przez żebra, to żebra tylko strzelały. To to już oddychać wiele nie mogło. Nie dość, że sikało, to jeszcze oddychać nie mogło. To już był taki odjazd na Kirchhof.

Na Kirchhof?

Na cmentarz przygotowanie. Nie umiem, tego nie umiem... [płacz] Nie umiem tego powiedzieć, dlaczego oni tak robili.

 

W obozie nastoletnia Gienia miała numer 28, była w nim od początku jego istnienia aż do wyzwolenia. Jej obozowe wspomnienia to główny wątek książki, w której znalazły się także opowieści z dzieciństwa bohaterki i z jej dorosłego życia. 

 

Obóz jak ogród

Taaak. Były alejki, były trawniczki. Także na Przemysłowej. Eleganckie, malutkie, ciaśniutkie... wszystko wykorzystane. To wszystko było po prostu po niemiecku – jak by nie było, to są gospodarze. Tam była trawka, tam była marchewka, tam była pietruszka, tam była gruszeczka, tam była śliweczka, tam było wszystko. I nic się nie marnowało! Ja nie wiem, czy nawet dla takich z wolności nie mieli, bo tam się bardzo dużo tego gotowało, przecież tam cała kantyna była. A tam niedaleko byli Niemcy, wojsko jakieś, to wszystko przychodziło na obiady. W obozie myśmy mieli tych majstrów, to byli Żydzi. I ja nie wiem, czy nawet z getta z początku to ta policja żydowska nie przychodziła na obiady. Ale ja nie byłam w miejscu, w którym jedli. Oni przynosili brudne talerze do kuchni, gdzie myłam. To tam czasem był ziemniak, burak jakiś... to się go cup, choć nie wolno było wziąć! Bo to się nie mogło zmarnować! To szło dla świń.

To jakby Pani wzięła, to by się zmarnowało?!

A jeden z drugim potrafili kopnąć cię w twarz, jak zgniłka jakiegoś chciałeś podnieść... Jak gruszka spadnięta nawet jest, tylko ręką sięgnąć... to też nie wolno ci! Bo... bo to ma zgnić. Mówili: „Żeby tyfusu nie było!”.

Troskliwi!

A co najgorsze! Że wszystko te dzieci widziały w tym obozie, jak wygląda jabłko, jak wygląda śliwka, jak wygląda marchewka, jak wygląda ziemniak. Idziesz alejką, którą żeś sam stworzył, obok grządki, którą żeś sam zasiał. Ty żeś szedł, patrzałeś, a tam wszystko było. Wszystkośmy widzieli. Z tej strony masz marchewkę, tu masz kalarepkę, tu masz to, tu masz tamto. I patrzysz na to, oczy to widzą... Wiecie, co to było dla tych dzieci?! Wokół jedzenie, a ty idziesz głodny jak pies... i nie możesz tego tknąć.

 

Getto

A wiedzieliście, że wasz obóz jest w getcie i co się dzieje za płotem?

Na drugą stronę można było widzieć, jak jakiś synk wyleciał z deski. Ale to mógł tylko ten widzieć, co był w ogrodzie. Co pracował. Nie tam jakieś każde dziecko. To takie tylko pojedyncze osoby mogły widzieć, co się działo w getcie. Albo ci, co byli wysoko.

Wysoko?

A tylko był jeden ten dom, ruina to była już, nawet chyba był dach drewniany, dachówka drewniana czy coś. I stamtąd było widać właśnie całość. To była parownia, suszarnia. To było wachmańskie. Suszarnia dla wachmanów. Bo nasze inaczej było prane. I tam nie każdemu było wolno. Tylko chłopcy tam parowali. Nawet ta, co prała, nie miała prawa. Ale te, co suszyły bieliznę w suszarniach, to widziały. Była osoba przeznaczona do tego.

Pani mogła tam wchodzić?

No, ja właśnie tam byłam, że ja to wszystko widziałam. To był Haus fünf, tam na strych się szło i to się widziało.

I co Pani tam widziała?

Widziało się ubranego i nie ubranego. Zarośnięte takie, te babcie takie stare. W tych szmatach. Ledwo to wisiało na tym. Ja to widziałam. Ja to nie, żeby skądś, tylko ja to widziałam. Najczęściej widziało się ich tam dalej, bo tak tu, z bliska to oni tam rzadko łazili. Bo im nie było wolno chyba chodzić koło obozu. Ale jak już takie szło, to mu było obojętne, gdzie idzie. Bo widziało się przecież, że to bidne, głodne. Ledwo się czołgało... Ale też kto miał, to miał. Tam też było widać, jak było. To też drugiemu nie dał... tak mi się wydaje.

I pamięta Pani coś jeszcze z tego podglądania?

To było... nie umiem tego wytłumaczyć. To była zazdrość, coś chyba większego od zazdrości i nawet od głodu. Ale czego Pani tak zazdrościła? Tak, no, niestety... dzieciom, że dzieci mają rodzica, że idzie zawsze z kimś, ze starszym, a my nie mamy nic. [płacz] Ja nieraz patrzałam, jak ten Żydek czy ta Żydóweczka idzie z matką czy z ojcem, to... U nas tego nie było. My byliśmy zaszczuci, jakieś dzikie zwierzęta, a każdy dorosły to był wróg! Nie mieć tego rodzica... I strach... Tamci mieli starszych, a my byli sami. A my nikogo. Dlaczego nas tak skrzywdzili? – się myślało. To było nawet: „Dlaczego te rodzice, ten dziadek, ta babcia, ta mama, dlaczego nas dali tutaj?”. To było, że oni nas nie chcą! Ja bynajmniej tak..., ale dużo dzieci tak odczuwało.

Do książki trafiły też wyjątki z wywiadów z osobami, które Babcię Gienię znały, lubiły, kochały i szanowały. Wizerunek dorosłej Genowefy, której udało się założyć rodzinę i przeżyć życie tak, że dobrze wspomina ją wiele osób, podobnie jak mural z czasów obozowych, to symbole zwycięstwa dobra nad złem, miłości nad okrucieństwem, siły życia nad zniszczonym dzieciństwem.

Pełne dystansu „Eee... tam” wyraża mądrość bohaterki, ale i lekceważącą postawę tych, którzy nie wierzyli w istnienie obozu, zaprzeczali jego istnieniu i na różne sposoby o nim zapomnieli. Którym nie na rękę było ujawnienie prawdy o nim. Którzy marginalizowali jego znaczenie i umniejszali rangę dziecięcego cierpienia.

„Eee… tam, takiego obozu nie było” jest pierwszą dużą współczesną publikacją na temat dawnego niemieckiego nazistowskiego obozu dla polskich dzieci i młodzieży przy ulicy Przemysłowej w Łodzi. Pierwszymi opublikowanymi po wojnie wspomnieniami byłej więźniarki obozu. Przybliża czytelnikom bardzo ważny, a pomijany do tej pory fragment polskiej historii dotyczący martyrologii polskich dzieci z czasów II wojny światowej.

Podstawę publikacji stanowią wywiady z Genowefą Kowalczuk, przeprowadzone przez Urszulę Sochacką w latach 2009 – 2011. „Eee… tam” to relacja z perspektywy dziecka i zwykłego człowieka – niewykształconej, ale bardzo mądrej, refleksyjnej i wrażliwej kobiety, która swoim „Eee…tam” (w słowie, geście, sposobie bycia, wyborach, tempie…) pokazuje, o co naprawdę w życiu warto walczyć i dbać. Charakter narracji, pełnej faktów, ale relacjonowanych z osobistej perspektywy, pozwala mieć nadzieję, że publikacja zostanie dobrze przyjęła zarówno przez specjalistów, jak i tzw. zwykłego czytelnika.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Powrót

(Zdjęcia - z Archiwum Urszuli Sochackiej i Stowarzyszenia U siebie-At home)